Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/477

Ta strona została przepisana.

— Paciorek. Mogą być i grzechy też. Wszystko, ale z uczuciem. Klęknij.
Po jakimś czasie rozległ się w kącie kaszel i chłopczyk z kosza zaczął grymasić:
— Nie chcę.
A potem usłyszeli wściekły syk mecenasa Szwarca, kiedy dobitnie cedził przez zęby:
— I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom. Teraz dopiero amen.
I chłopczyk z kosza powtórzył:
— Amen.
Stara Zełda słuchała pacierza dziecka z jakimś zapamiętaniem i jej oczy błyszczały w ciemności. Sczerniała twarz skryta była w cieniu. Spuchnięte, obrzmiałe ręce zacisnęła pod podbródkiem.
— A teraz kładź się i śpij.
— Znowu do tego wstrętnego koszyka, tato?
Mecenas Szwarc odwrócił się, strzepnął po raz ostatni różowy kocyk i szeptem powiedział do Mordarskiego:
— Okropnie przemądrzały. I zna na pamięć cały katechizm. Udawać ewangelika to dla niego pestka.
Mordarski uśmiechał się pobłażliwie. Mówił do Dawida i Zygi:
— Uczyć się, szczeniakeria! I wam się to kiedyś przyda na nowej drodze życia.
Szwarc z synami zajmował cały kąt w piwnicy. Wyrostek przesiadywał za dnia bez ruchu, troskliwie zdejmując pyłki z granatowego garnituru uczniowskiego, co raz to wydobywał z kieszeni fałszywą metrykę, sumiennie zaznajamiał się z jej treścią i oswajał ze swym nowym imieniem Stanisław, a malec pokazywał wszystkim ołowiany medalik, zawieszony na sznureczku