Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/478

Ta strona została przepisana.

pod koszulką, razem z woreczkiem kosztowności. Wieczorem Szwarc opróżniał wiklinowy kuferek z rzeczy i układał w nim malca, a ten kończył i zaczynał dzień każdy pacierzem, który powtarzał z ogromnym upodobaniem, bez zająknięcia. W piwnicy zaczął kaszleć.
Mecenas Szwarc kończył rozmowę z Urim.
— Gasić świece. Spać. Dosyć tego święta na dzisiaj — przerwał Kalman Drabik i pierwszy ułożył się do snu.
Mijały noce i dni, a wszystkie podobne do siebie, jak jedna długa noc.
Zyga znalazł pierwszy gryps.
Stara Zełda, szurając bamboszami, wyszła z jakiegoś ciemnego zakamarka piwnic popatrzeć i ucałować strzęp urwany z gazety, zapisany ludzkim pismem. Rozpłakała się na ten widok. Bóg przecież jest na niebie. Długo chlipała. Eli, Eli szebaszamaim! Mordarski kazał jej być cicho.
Z tego grypsu dowiedzieli się, że Jakow żyje. Niech się trzymają jeszcze parę dni, tydzień. Kiepełe do nich trafi. Nie są sami. Jehuda wie, co ma robić? Podpisu żadnego.
Myśleli, że Gedali. Ale to nie było jego pismo. Mógł wysłać wiadomość, a zapisał ją ktoś inny po drodze i podrzucił, kiedy szedł tędy. Nie wiedzieli, co to znaczy. W każdym razie Jakow żyje. Ojciec żyje? Uśmiechał się niewyraźnie, kiedy Naum pokazał mu gryps. Unikał wzroku Nauma. Jeszcze w kryjówce pod dachem, kiedy patrzył godzinami na maszerujący tłum, powiedział, że ojciec już nie wróci stamtąd i wuj Jehuda to słyszał. Wystarczy głośno wymówić słowa obawy i już jest tak, jakby stało się najgorsze. Wiedział, że ból, który czuł, nie jest tęsknotą. Coś zaciskało się w nim i kamieniało.