Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/480

Ta strona została przepisana.

— Tee, Mordarski. A skąd wiesz, że z ciebie nie wydusimy, ile nam trzeba? Rzygniesz pieniąchami. Rzygniesz. Sam przyjdziesz prosić: „Bierzcie. Dłużej nie idzie wytrzymać!” Poczekaj.
— Oj, dzieciaku, na długo ci starczy? Co ja mogę... Pistoleciki, granaciki to kosztowne zabawki.
Kiedy już Mordarski skończył swoje, podszedł do niego Kalman Drabik i powiedział tak:
— Oni nic nie mają. Po co odbierasz im to, czego sam nawet nie masz? Swoją prawdę trzymaj zaszytą pod podszewką i nie wypruwaj bez potrzeby. Zostaw im, zostaw te trochę wiary. Czego nie możesz człowiekowi dać, tego nie odbieraj. Mordarski, bo nie uszanuję twojej siwej głowy! Mordarski, bo się z tobą policzę. A rachunek jest długi.
Uniósł się i urwał krzycząc. Leciutko kołysał tułowiem, jak przed skokiem. Lewe ramię, gołe, owinięte rzemieniem, uniosło się w górę.
Mordarski poprawił futro, koc, okrył się i wcisnął w kąt.
— Dosyć tej soboty na dzisiaj.
Zełda, sunąc wzdłuż ścian, gasiła dmuchnięciem ogarki nie dopalone, jeden po drugim.
Ręka, która podrzuciła pierwszy gryps, dała znać znów. Teraz już wiedzieli, że to człowiek chodzący tędy swobodnie.
Raz dziennie, pod strażą zjawiał się na podwórkach Nahum Szafran. Obiegał uliczki i wołał ukrytych. Wracał z Niemcami, a kiedy kończyli swój obchód, jeden z nich wpychał go do wartowni na Prostej przed warsztatami i patrol szedł do kantyny; na noc znów zabierali go ze sobą na posterunek. Nahuma karmili w kuchni