Uri nie chciał o niczym słyszeć, okrył się kocem, ziewnął i powiedział, żeby zbudzili go najpóźniej za godzinę. Po godzinie księżyc wzeszedł wysoko nad ruiny i unikając miejsc oświetlonych zaczęli przemykać się podwórkami, z domu do domu, wypatrując przełazów wybitych w ścianach, błądząc ostrożnie po zagraconych klatkach schodowych, odsuwając nogą leżące w ciemności trupy, schodząc po omacku do piwnic, wspinając się po schodach na górę i znów na dół. Ulice były widne. O północy zerwał się wiatr; okna, drzwi trzaskały w pustce i ciszy. Podnosiły żałobny zgiełk. Niemcy nocą nie pokazywali się w takich miejscach, ale na myśl o spotkaniu z ukrytym człowiekiem robiło się nieswojo. Jakiś strych musieli otworzyć siłą, stamtąd długo rozglądali się. Gdzieś za murem, po drugiej stronie ulicy w nie zaciemnionym oknie pokazało się za żółtą firanką światło. Wstrzymali oddech i po chwili zgasło. Widok ten wydawał się niewiarygodny, jak życie. Szarzało i zarysy domów w mroku rosły, nieruchomiały. Pod murem zakaszlał żandarm. Czekali świtu kostniejąc z chłodu, w zupełnym milczeniu. Ze wszystkich stron rozlegały się szmery, westchnienia, kroki, a to tylko burza szła i wiatr wlókł śmiecie przez — otwarte na oścież — rudery. Kiedy rozwidniło się trochę, zeszli piętro niżej. Stąd widzieli już wyraźnie. Na wierzchu muru leżała przerzucona kapota, pod murem Kalman z hakiem w zaciśniętej pięści. Tak, jak odpadł od ściany.
Wracali, kiedy deszcz zaczął mżyć i rankiem wzmocnione patrole odcięły im drogę. Całą dobę trwał powrót; nocowali w tym czasie na strychu, który ktoś przerobił sobie na skrytkę i mieszkanie, kąsani przez wygłodniałe pluskwy,
Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/486
Ta strona została przepisana.