Z tym się pożegnali. Zyga, Dawid i Elijahu szli boso, Uri okręcił buty gałganami, ale i on porzucić je musiał w ostatniej chwili. Ostrożnie posuwali się w — kierunku przełazu Kalmana i ten mały odcinek drogi zajął im wiele godzin; co chwila przystawali na długo, przylepieni do ścian, słuchając. Każdy szmer wydawał się podejrzany po opuszczeniu głuchych piwnic pod gruzami. Szukali dawnych, skrytych przejść i nie mogli poznać drogi. Krążyli, wracali z powrotem na znane im miejsca, widząc, jak przetarta przez łazików i tyle razy przemierzana trasa dłuży się w nieskończoność i klaczy. Wszędzie oglądali ślady Niemców i straszną pracę więźniów, których Niemcy musieli tędy pędzić przed sobą; wszędzie oglądali zasypane gruzem wyloty, zatopione tunele, spalone zapasy żywności, dymiące legowiska, spustoszone granatami skrytki, które były czyimś ostatnim schronieniem, podziurawione kulami i wyschnięte wiadra, z których wyciekła woda; wszędzie leżały zmasakrowane ciała, z których wyciekła krew, ludzie wydobyci siłą ze schowków, rozstrzelani na progu, wśród porzuconych łusek po nabojach, i szczury — wielkie, opasłe, siwe szczury skakały wysoko na ich widok, rozzuchwalone, jakby dosięgnąć chciały twarzy żyjących. Przed świtem dotarli do przełazu Kalmana. Na miejscu, pod murem, Wächtera nie było. Stali bez ruchu, aby po trzasku zapałki i lekkim dymku, ginącym w przedrannym powietrzu, wypatrzeć zaczajonego Niemca. Skrył się w bramie na wprost przełazu, pod nimi, trochę na lewo. Zyga szeptał z Urim, przytykając usta do ucha; odkąd tam się znaleźli, ani jedno słowo nie zostało rzucone w powietrze. Elijahu, wyciągając przed siebie bose stopy, bez
Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/490
Ta strona została przepisana.