tysze nie pokazali się jeszcze na balkonach. Zyga wybiegł na środek ulicy i wołał:
— Krwaworączka, na co czekasz? Strzelaj!
Wächter strzelił, chybił i ruszył biegiem w tamtym kierunku.
Zyga, skrywszy się w bramie, biegnąc podwórzami, przystając w sieniach, na schodach, wołał donośnie:
— Blutighändchen, komm, komm... Ein Schuss, ein Mensch... Komm, ich warte!
A wołanie Zygi huczało o świcie wśród nagich, pobrużdżonych kulami ścian, wśród martwych oczodołów wybitych okien, postukujących na wietrze okiennic i echo niosło się w pustce głuchej, ciasnej, ciemnej i przez nikogo już nie zamieszkanej uliczki, nadal murem odciętej od miasta.
— Komm, ich warte!
Niemiec opuścił posterunek pod przełazem i musiał tę drogę do Zygi przebiec sam, z bronią w rękach.
— Blutighändchen, komm, komm!
Zaczęła się gonitwa po piętrach. Rozległ się huk zatrzaśniętych w biegu drzwi, strzały, tu, tam, oddawane na oślep długimi seriami. Ujrzeli cień z lewej, który sunął boso przez jezdnię, i zanim Wächter wrócił na swój posterunek, Uri wetknął stopę w wyrwę po utrąconej cegle, ręką złapał uchwyt i ciągnąc się na tej ręce w górę, kiedy kolana darły się rozpaczliwie na ścianie, z wysiłkiem wyrzucił prawą nogę na wierzch muru — przez mgnienie klęczał na szczycie zgarbiony, odpoczywając i wypatrując czegoś na ulicy, już po tamtej stronie — a potem zsunął się na łeb, na szyję i przepadł im z oczu. Tymczasem gonitwa przycichła i po jakiejś chwili
Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/492
Ta strona została przepisana.