i kroki więźniów, porządkujących ulice i podwórza, docierały coraz bliżej. Przestali czekać na Felka Pioruna i zawiodły rachuby, że Żeleźniak trafi na ich ślad w ruinach, zwabiony schowkiem pełnym skór. A Uri nie dawał ciągle znaku życia. Coraz trudniej przychodziło zaopatrzyć się w żywność; pamiętali o tym więźniowie z Prostej, u brzegu ruin kładąc szmaciane zawiniątka z chlebem. Stara Zełda nie zauważyła nawet braku Zygi. Snuła się po lochu szurając miękkimi kapciami; wolno posuwała się na spuchniętych nogach i rozkładała w załomach ścian małe niedopałki świec, które wyciągała z jakichś jej tylko znanych zapasów. Obrzmiała, wielka twarz Zełdy była już zgniłozielona. Nocami wypełzała ze swej nory, gdzieś w gruzach, Estusia. Dobijała się do szopy, zamkniętej na głucho. Chodziła, szukała. Idąc pewnego razu po wodę do kamienicy usłyszeli długie, stłumione wołanie, nagły hałas, ciche kroki, bełkot. Przystanęli, a tam cień przemknął koło suteryny Zajączka. I znów w ciemności rozniósł się szelest śmieci, stuk potrącanych kubłów, klekot oberwanej rynny, krzyk:
— Nataniee... Natanieee!
Oddalało się, krążyło nad tym miejscem wołanie.
— To ty?
Odwróciła się, więc przypadli twarzami do ziemi. Lekko biegła w kierunku szopy. Pięściami tłukła w deski. Jedną stopę owiniętą miała szmatą, na plecach worek, zarzucony przed deszczem.
Zmęczona siadła na cegłach. Pochyliła głowę, słuchała, skrobała paznokciami drzwi.
— Tu jestem, czekam. Mam jeszcze. Ale gdzie ja podziałam? Rzuciłam. Gdzie?
Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/497
Ta strona została przepisana.