Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/502

Ta strona została przepisana.

dali się mocno uginając kolana, z wysuniętą do przodu bronią. Jeden kopnął drzwi do szopy, a drugi z gałganem i z bańką nafty stanął nie opodal. Ze środka dochodziło kichanie, długo bobrował, wreszcie znalazł wejście do piwnic pod pryczą Mordchaja i stosem uprzęży i musiał chyba całą wiązkę granatów cisnąć w głąb, rujnując i zasypując dokładnie wylot. Zakurzyły się ruiny, zakołysały. Spod nóg miękko osuwało się usypisko. Ale szopa stała i wtedy zbliżył się drugi żandarm i oblał naftą gałgan; jeszcze obejrzał się, jak płonie stara buda, suche i spróchniałe dechy, zwietrzała i podarta papa, którą okryty był wierzch. Cisnął bańkę z resztą nafty w otwarte drzwi, otrzepał kurz z munduru, postał chwilę i zawołał:
Fertig.
Krótko po ich odejściu strażnik w ruinach oddał w górę pierwszą zieloną rakietę.
— Pożar! Pożar! Pali się — wołano. Ulicą biegli Niemcy z rękami na kołyszących się ładownicach. W popłochu pędzili więźniów do gaszenia. Kazali wszystkim rzucać narzędzia, szukać wiader, miednic; w jakiś czas później nadciągnęła druga kolumna z warsztatów.
W ciągu godziny pożar ugaszono. Okazało się, że iskra z szopy padła na zbutwiałe zasłonki w oknie stróżówki i od tych zasłonek Ajzena zajęły się futryny i śmiecie. Woda z wiader chlustała przez okno i wyciekała schodami do sieni. Ogółem wypaliły się dwa mieszkania na parterze, stróżówka oraz pokój Mordarskiego na pierwszym piętrze. Długo jeszcze kazali Niemcy nosić wodę, deptać zetlałe gałgany, polewać dymiące ściany i tapety; jakiegoś Żyda dla żartu razem z miednicą wepchnęli kopniakiem w płomienie. Wybiegł