Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/61

Ta strona została przepisana.

widłami zwalał na furę sterty trawy morskiej i rozsypane daleko źdźbła deptali przechodnie.
— Murują, murują. Na Ptasiej, Przechodniej, Rymarskiej, i końca nie widać!
Rękami zgarniał, miotłą wymiatał ostatnie resztki, kiedy ojciec w roztargnieniu rozglądał się dokoła jak przebudzony ze snu. Szukał stróża, któremu wręczyć miał klucz.
— Te worki zabrać? Zabieram, na co to wam?
— Zabieraj.
Zabrał i pojechał: niedaleko miał.
— Już Długa zamurowana!
Wuj Gedali wynosił stare meble i drzewo na opał. Wszyscy brali z warsztatu, co się tylko dało, i skład tapicerski pustoszał. Ojciec machał ręką. Et, i tak do piachu, i tak do piachu. Dotykał narzędzi, odkładał. Patrzył długo na hebel, jakby go widział po raz pierwszy w życiu, i rzucił w kąt.
Jesienią żużlem dymiły rampy towarowej kolei. Na pustym placu za torowiskiem Zyga cofał się przed nim i rozwijał sznurek. Dmie! Co za dzień, krowę by porwało w powietrze. Wszystko gotowe, kiedy Zyga rozwinie kłębek do końca, będzie można zaczynać. Tymczasem Zyga pocił się i spieszył. Kto mógł wiedzieć? Psiakrew, supeł! Z daleka Elijahu biegł zadzierając głowę, a ręka skakała mu sztywno na sznurku za każdym silniejszym podmuchem.
— Ej, wy tam, trzymajcie się chmur! Trzymajcie się wiatru!
Zbliżał się ku nim wołając. Nad nim, wysoko na jesiennym niebie sunął latawiec w zimnym świetle słońca.
Kiedy zaniosło ich na tory, zawahali się. Elijahu był już daleko. Widzieli, jak puścił koniec wolno. Klęczał i wołał. Biegli do niego bez tchu.