Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/67

Ta strona została przepisana.

nej na stole. Wtedy zaczynają się myśli o jedzeniu, straszne, wyczerpujące rojenia. Żołądek pracuje jak syfon. Wystarczy mu myśl o kawałku brukwi i już zęby rozdzierają z chrzęstem włóknistą miazgę, a sok słabo przypominający czarną rzepę, łagodniejszy w smaku i słodkawy, spływa do gardła i zwilża spuchnięty język, zostawiając w ustach cierpki osad. Marzy mu się korzeń kulisty, duży, o żółtym miąższu i główce zielono zabarwionej. Pismo mówi nawet o bani, ale dlaczego nie ma tam słowa o brukwi? Dobrze jest łyżką skrobać brukiew na drobne, soczyste strużyny. Połykać po trochu. Tego nauczyła go matka i ostrzegła, że jak naćpa się źle pogryzionej surowizny, to może być z nim kiepsko. Od brukwi myśl się odrywa i buja wysoko.
— Kiedy przywiozą ten chleb?
Powtarza się pytanie w ogonku przed sklepem. Kto pamięta smak chleba? Kto z nich pamiętać będzie smak chleba? Dawniej chodził na Wronią. Laban miał piec na Wroniej. Rankiem żar buchał ze świeżych bułek, a na ulicy woniało. W wielkich dzieżach rosło ciasto, które rozczyniała piekarzowa z córką. A córka Labana umączona, biała, z łuną na policzkach: klienci na nią też patrzyli jak na rumianą, chrupiącą w zębach bułeczkę. Zapach kminu ulatywał z fartucha piekarza. Śmiał się: „Laban sprzedaje, Laban piecze, Laban w oczach klientów rozczynia chleb!” Dzisiaj nie ma takiego chleba. Na kartki sprzedają glinę, która lepi się do zębów i kruszy w ręku, bo nie tylko kasztany, ale i łupy kartoflane mieszają z ciastem. Trzeszczy w zębach piasek, czasem wypluć trzeba kawałek sznurka, a czasem nóż zazgrzyta na zardzewiałym gwoździu. Śmiecie.