warów bławatnych i skór na furgony konne, które opuszczały o zmierzchu dzielnicę, a kupcy ukryci w bramach odprowadzali je z daleka uważnym spojrzeniem. Na kwadrans przed wybiciem godziny policyjnej miasto leżało martwe i ciemne.
Potem, nabrawszy odwagi, stanął pewnego dnia na drewnianym moście. Ujrzał omnibus konny, żółto-niebieskie pudło na kołach przypominające wóz cyrkowy, nowy środek lokomocji w tej części miasta; żebraka, który tam w dole, zawsze w tym samym miejscu, z lamentem rzucał się pod rikszę, gwałtem wyłudzając jałmużnę od rozpartego na siedzeniu pasażera. Patrząc z wysoka, cierpiał, a serce ściśnięte miał zdumieniem i goryczą. Stąd śledzić mógł swobodnie ruch aryjskich tramwajów sunących Chłodną i Wolską poza obrębem getta. Wszędzie w pobliżu posterunków krążyły szajki przemytników, tragarzy, kupców lub zwyczajnie zabiedzonych, wycieńczonych wyrostków, oczekujących, kiedy trafi się okazja, aby przebiec bezkarnie za mur i zakupić żywność albo sprzedać — krążącym za linią wart paskarzom — choćby koszulę ściągniętą z pleców, która tutaj nie przedstawiała dla nikogo wartości kromki chleba.
Brzękiem żeliwnego garnka, przesuwanego z irytacją na blasze, witała matka dzień.
— Na, masz — mówiła. — Jedz! Zatkaj kałdun i idź do tych przechrztów na Sienną. Jak długo mecenas Czerniatyński ma wołać szanownego majstra do kanapy? Wołać, prosić. Tym staniem w oknie chleba nie wymodlisz u nikogo, Jakow.
— Czerniatyński! Mecenas. Też coś. Czerniatyński wrócił na stare podwórko i znów nazywa się Szwarc.
— Niech mu będzie. Ale ja nie o tym mówię. Tylko że tobie się nie spieszy do roboty.
Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/78
Ta strona została przepisana.