Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/79

Ta strona została przepisana.

— O wa, robota. Ja mam powlec starą podartą kanapę za dwa zgniłe głąby brukwi, które spadły przechrzcie ze stołu, a ona mi w oczy mówi, że to się nazywa robota.
— Pop swoje, chłop swoje.
Nożem skrobała dno garnka, ze złością obracając naczynie w dłoniach, usuwając spaleniznę.
— Robota tyle warta, co zadowolenie z roboty.
— Ecie-pecie. Słyszę to stale, już mi uszami wyłazi.
Ojciec przysunął się chciwie do brukwi i wdrobił kawałek zeschniętego chleba, a potem zamieszał łyżką.
— A tak. Jak z rąk wypuścisz coś gotowego, masz na chleb, masz na zupę, masz na piątkowego śledzia. Wtedy — siorbnął — warto się pomodlić, żeby znów nie zabrakło roboty do samego piątku. A jeśli Żyd raz w tygodniu śledzia na swoim stole nie widzi?
Mówił do matki, ale patrzył prosto w oczy Dawidowi.
— Znowu. On mnie zagaduje jak złodziej stróża.
— Ja w tym domu już uchodzę za złodzieja?
Uderzył się zwiniętą dłonią w piersi z całej siły.
— Ja!
A potem spuścił z tonu:
— Ja?
— Jakow, Jakow, tym wiecznym staniem w oknie chleba nie wymodlisz. Rzuć tałes, zamknij Torę. Od kiedy taki Lewita z ciebie? Nie wiesz czasem? To ci powiem. Straciłeś smykałkę do roboty. A ja nie brałam sobie za męża rabina, tylko tapicera i niech mnie ukatrupią tu, w tym miejscu, gdzie stoję, jeżeli kiedykolwiek pragnęłam czegoś więcej!