Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/81

Ta strona została przepisana.

ku niemu z krzykiem. Biegnąc za ojcem, który niknął na zakręcie, uśmiechał się pobłażliwie. „Do karbidu... Ludzie, brońcie mnie! Złodziej, złodziej!” No, tego tylko brakowało. Kto skradł ogień? A kto ofiarował ludziom światło? Było to w dawnych, dawnych czasach i nagi człowiek tańczył z radości przed roznieconym stosem. Ogień skradł Prometeusz, bo tak powiedział prof Baum. Lampę naftową wymyślił Łukasiewicz, żarówkę elektryczną Edison, ale kto ważniejszy? Gdyby Buba-przekupka zwinęła stragan, nikt tutaj nie miałby na czym ugotować obiadu.
Brudnym śniegiem prysnęło mu w twarz. Jadący pustą, rozpędzoną rikszą tragarz rzucił ostrzeżenie drugiemu, który mijał go pochylony nad kierownicą. Spuchniętymi żyłami, jak powrozami, skrępowaną miał skroń i rozdętą szyję. Przed nim, w miękko sunącym fotelu, spoczywał wygodnie pasażer, paląc papierosa.
— Uważaj na skrętach, ty!
A za skrzyżowaniem biegali przechodnie roznosząc nową wieść. „Sztrajfa idzie!” Ostrzeżenie padło z okna na piętrze i zapanował popłoch. Tymczasem z ulicy Chłodnej wymaszerował patrol i szybko, zwinnie strącał czapki z głów Żydom mijanym wzdłuż Żelaznej, nakłaniając, by usuwali się z drogi, w porę schodzili na jezdnię i, zgodnie z rozporządzeniem władz, grzecznie kłaniali się Niemcom. Na wszystkich padł blady strach: stać czy uciekać? Zbili się w stado. Przechodząca kobieta posadziła dziecko w wykuszu i zaczęła krzyczeć. Jak nie otworzą jej okna, wybije szybę! Dziecko fikało nóżkami na wysokości parteru, uśmiechnięte.
Wynurzyły się dwa otwarte auta z ulicy Prostej, skręciły na hamulcach w Żelazną i teraz wolno