mijały murarzy. W pierwszym siedzieli rozparci oficerowie w porozpinanych beztrosko płaszczach. Błyskały szkła, ordery, lakierowane rzemienie mundurów, srebro akselbantów leżało na ramionach jak spadły świeżo śnieg. Mówili donośnie, krótkimi skinieniami głów i ramion wskazywali mijane wyloty ulic getta, śmiechem kwitowali lękliwe ukłony czapkujących przechodniów.
— Getto sehen und sterben!
— Nicht wahr?
Śmiech, okrzyki:
— Hoch! Hoch!
— Hoch, er lebe! Noch ein mal!
— Hoch!
Rozwiewały się smużki dymu spomiędzy ich palców, a oni odwracali się rozbawieni. W drugim wozie szofer z zawadiacko nasuniętą na ucho furażerką uderzał pięścią w klakson i wołał:
— Der König. Mützen ab! Jüdisch König!
Za nim siedział martwo starzec w futrze zapiętym po samą brodę, wsparty oburącz na lasce, i niemy, blady, patrzył nieruchomo przed siebie, w głąb szarej ulicy. Wozy jechały wolno, coraz wolniej.
— Widzisz, Dawid. To Czerniakow, sam prezes Czerniakow jedzie.
Tego poranka miasto było białe od śniegu, czarne od błota. Murarz pchnął taczki na chodnik, z rozmachem potrącił przechodnia i wylał mu wapno na nogi. Z brudnym ręcznikiem owiniętym wokół szyi — stary Żyd stał w osłupieniu. Uniósł powalane spodnie i odsłonił chude piszczele. Ostrożnie brnął przez błoto oglądając przemoknięte gałgany, stanął na boku i cierpliwie otrząsał się z wilgoci, a kiedy uznał, że dosyć, splunął na kamienie i odszedł.
Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/82
Ta strona została przepisana.