Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/83

Ta strona została przepisana.

Auta minęły ich.
— Nie ma co oglądać. Chodźmy — i ojciec podniósł z ziemi worek z narzędziami i zarzucił sobie na plecy.
Objazd murów trwał dalej. Ale prezes Czerniakow nie był owym wyniosłym starcem, który przyciągnął wzrok Dawida, tylko mężczyzną w średnim wieku, niepozornie kręcącym się w samochodzie obok starca z laską. Ojciec jeszcze zwlekał, cofnął się do bramy, znów wyszedł. A Dawid widział jego czujne, szybkie spojrzenia, które szukały znaku, ostrzeżenia, kiedy stał tak pośrodku ulicy staczając ze sobą walkę i daremnie wzywając na pomoc uśpione przez czas atawizmy. Ale co się tam znowu dzieje? Dawid poczuł, jak po wystygłej i mdlącej brukwi robi mu się niedobrze. Patrol zatrzymał się w miejscu.
Mütze ab!
Kobieta porwała dziecko siedzące na murku i przycisnęła mocno do piersi, zasłaniając mu oczy.
— Boże święty, ludzie, nie wiecie, za co ten Niemiec tak bije?
— Żyd czapki nie zdjął.
Plama żywej krwi ciekła po brudnej ścianie. Przed patrolem Niemców stał niemowa i bełkotał bezradnie ze strasznym pytaniem w oczach. Krew ciekła mu z ucha na twarz i za koszulę. Pchnięty, zatoczył się na mur i niedołężnie wysunął przed siebie rękę, a żandarm zaczął bić tę rękę, jakby żyła oddzielnym istnieniem. Granatowy wyjaśnił coś Niemcom z uśmieszkiem i karzące ramię sprawiedliwości zawisło niezdecydowanie w powietrzu. Otoczyli go ciasnym kołem, przyglądali się ciekawie. Nagle, wśród rozradowanych okrzyków, zaczęli go szarpać, popychać, aż przewrócili