Na podwórzu, w sinym świetle sączącym się na śnieg z zaciemnionych okien, banda Barucha Oksa dawała żebraczy koncert. Długi Icchok i Baruch Oks krążyli po kamienicy z czapkami w rękach. Chór, ciasno skupiony kłąb łachmanów i wszy, poruszał się miarowo, przytupywał drewniakami, sapał, pokaszliwał, kołysał się w miejscu za podmuchem cichnącej przyśpiewki. Mojsze Połamaniec kulił na mrozie i oddechem ogrzewał suchy kikut. Miał sztywną rękę, powyginaną w stawach, o palcach skarlałych i krzywych. Henio Śledź pluł, pryskał śliną z mokrych ust, a jego spuchnięta z głodu szyja i głowa, pękata jak gliniany garnek, chwiały się ociężale do taktu. Syn starej kupcowej, właścicielki beczki śledzi, którą zimą i latem podtaczała pod browar, czuwając tam z długim wyszczerbionym widelcem w dłoni. Mundek Buchacz postękiwał, myczał niewyraźnym basem. Ociężały dryblas o barach tragarza, prawa ręka Barucha Oksa, od małego okazywał złe skłonności i w dzieciństwie już zasłynął kradzieżą we własnym domu, rabunkiem ślubnych obrączek rodziców. Gdzie te czasy, gdzie złote obrączki? Gdzie starzy Buchacza? Ziemię gryzą. Przed nim mały