Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/91

Ta strona została przepisana.

i zszedł. Siedzieli wszyscy w milczeniu za okrytym szczelnie oknem, dysząc ze zmęczenia i przełykając na dźwięk poruszonych na blasze naczyń.
— Tak dłużej już nie może być, Jakow. Albo ty, albo ja.
— Do kogo to mówisz, Naum. Czy ty masz aby wszystkich w domu?
— Mam. Jeszcze mam.
— To pozdrów ich ode mnie z całego serca.
Matka z garnkiem buraczanki podeszła do stołu i popatrzyła uważnie na ojca. Spocony kosmyk włosów leżał płasko na czole. Zawinęła włosy za ucho. — Najpierw przełknij coś ciepłego. Na!
Ojciec starannie omijał wzrokiem Nauma.
— Przecież to koniec. Mów, ile chcesz za wózek — nalegał Naum. — No, ile? — Urwał, czekał.
— Nie — pisnął Dawid.
Ojciec uniósł głowę znad miski. Popatrzył na niego, pomilczał. A potem powiedział:
— Głos słychać, osoby nie widać. Cicho.
— Człowieku. — Naum obrócił dłonie i potrząsał nimi, a każdy palec kurczowo zakrzywiony.
— Yhy, dobra.
— Masz oczy i uszy. Widzisz i słyszysz, co się wyrabia.
— Jestem głuchy i ślepy. Nic nie widzę. Nic nie słyszę.
Otworzyły się drzwi i wiotkim, pajęczym krokiem wsunął się Jankiel Zajączek. Długie ramiona załamał ruchem lękliwej prośby.
— Masz fach i kawałek chleba, a ja puste ręce — mówił Naum. — Sam wiesz dobrze, jak jest.
— Nie wiem.
Chrząknięcie.
— Czy można? Co? Ja do was. — Jankiel Zajączek wykonał dwa małe kroczki i znalazł się