Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/99

Ta strona została przepisana.

Wuj Gedali wyprostował się na krześle, popatrzył na krawca, a potem w górę.
— Jak tu można odróżnić obłąkanego w tłumie morderców? Nie wiem — powiedział i bezradnie rozłożył ramiona.
Smagłe czoło zalśniło, przełamany hardo nos wysunął się do przodu. — Urządził sobie Hycler duże, duże przedstawienie w naszej kochanej Europie i Żydzi zapłacą koszty — mówił Naum. Wełniste włosy, twarde i kręte, grubym pasmem opadły mu na skroń.
— Cii, cicho — powtórzył ojciec i spojrzał na niego surowo.
Przychodził od lat do warsztatu i skubiąc trawę morską gadał z ojcem o polityce. Pokój czy wojna? Kurz wzbijał się pod sklepienie wsparte na żelaznych szynach i słońce ledwo się tam wdzierało — w chaos wiórów, narzędzi, trawy morskiej wznoszącej się stromymi zwałami wzdłuż ścian. Naum wskazywał je jak stosy martwych ciał. Nie interweniować, niech Hiszpania wykrwawi się do końca. Ale żaden żołnierz włoski nie wyszedł za Pireneje, póki Franco nie dokonał rzezi. Nie interweniować, niech Hitler wejdzie do Nadrenii, przyłączy Austrię, przekroczy Sudety. Można przyłożyć rękę do rozbioru Czech. Urządzić zamieszanie na granicy, kiedy flota niemiecka pcha się przez Bałtyk i łapu-capu zagarnia Kłajpedę Memel.
— Cii.
A kto następny? Po Nadrenii, Austrii, Sudetach, Kłajpedzie? Ach tak, już dzieci się na tym poznały. Co krzyczą gazeciarze na ulicy? Wiadomo. W takiej chwili wódz woła na cały kraj, że nie odda guzika od koszuli. Oj, ten guzik. A może Polska jest warta więcej? Zobaczymy, Hitler nie