Tak marom dany na pastwę i nudzie,
Suchém ziewaniem wykrzywiając usta,
Po morzu cieni płynąc, jak łódź pusta,
Zagrzązłem wkońcu cały w błocie — w brudzie...
Aż pełznąc, gdzie mnie daléj zmora wlekła,
Przełażąc z kałuż do większych kałuży,
Gdy-m czuł, że nocy nie zniosę już dłużéj,
Stanąłem nagle u jasnych wrót — Piekła!
U jasnych, mówię, bo takiemi były!
Czerwone ognie wiały przez ich kraty;
Żużle i lawy skrzące jak szkarłaty,
Przez spód i wierzch ich rzeką się toczyły...
Gdy-m w próg ich wstąpił, błysnęły mi łuny
Wielkich pożarów, niby krwawe słońca
I, gdzie-m nie spojrzał, zewsząd, jak z tysiąca
Paszcz, biły w pomrok, błyski i pioruny!
To téż, wracając z niewoli sułtana
Jeniec, tak lubéj w objęcia nie chwyta,
Ani się czuléj z własnym bratem wita,
Jak ja-m u wrót tych przywitał — Szatana!
Strona:Bogumił Aspis - Sen odrodzenia.djvu/13
Ta strona została uwierzytelniona.