W przepaść odrazu, poczułem na skroni
Znów chłód i w oczach znów noc.. noc bez końca!
Ślepiące dotąd mnie blaski i dziwy
Znikły snem, padły gdzieś jak w głąb’ bezdenną,
Pozostawiając tylko próżnię senną
I mrok po sobie.. grobu mrok prawdziwy! —
Chmury mgieł gęstych, niby czarne ptaki,
Szerokie skrzydła rozwiódłszy nademną,
Zawisły w górze — w krąg — opoką ciemną,
Brudne po dali rozmazując szlaki.
Niżéj tam, z dołu, — jakieś szare dymy,
W bezkształtnych kłębach buchając z pod ziemi,
Szły w górę, rzędem, słupami wielkiemi,
Jak szturmujące do nieba olbrzymy!
Tam widma jakieś, marzeń Fausta godne,
W dziwnych podskokach biegając dokoła,
Blade o głazy rozbijały czoła,
Gryząc się wzajem, jak hijeny głodne.
Trujące mjazmy, rudémi plamkami
W mgłach tych się rojąc, niby osy krwawe,
Szczypały mózg mi, — sprawiając w nim wrzawę,
Że-m, zda się, brzęk ich rozróżniał uszami.
Strona:Bogumił Aspis - Sen odrodzenia.djvu/20
Ta strona została uwierzytelniona.