Że go pochwały — zamiast cieszyć — bolą,
Któremi tłum ten, nad uchem mu grucha...
Klęknąłem, mówię i, — pełen nadziei,
Że i my swoję mieć będziem Walhalę, —
Innych już cieni nie szukałem wcale,
Chcąc kres położyć swojéj Odyssei...
Lecz....
Gdy ku drzwiom tak już wiodę me kroki,
Żegnając halę ostatniém spojrzeniem, —
Nagle ta — cała — czerwonym płomieniem
Rozbłyska, widzę... aż pod szczyt wysoki.
I widzę — jak w téj pożodze z purpury,
Tłum bladych twarzy, co dotąd milczały,
Rumieńcem życia rozognia się cały,
Jakby go jaki cud poruszył z góry!
Słońce wieczorne, zwyczajem swym starym,
Przez wielkie szyby ścian białych, zajrzało
Do nisz Walhalli i — nad Duchów chwałą
Rozradowane, błysnęło — pożarem!
I słyszę nagle... o złudo bez końca!...
(Czegom nie słyszał wcale dotąd jeszcze)
Jak bogi wszystkie, wszystkie Duchy wieszcze
Wznoszą w tym blasku hymn zgodny — do słońca!
Boże mój!.. jakaż to była muzyka, —
Jaka melodya tych nieziemskich głosów,
Co cichą falą — pod nawę niebiosów
Płynęły, płacząc nad dniem — że ten znika!
Słuchałem.
Zdrętwion, jak kolumna z głazu,
Pod boskim czarem nowego zachwytu,
Oczy półsennie podniosłem do szczytu
I — piłem roskosz.. usty bez wyrazu!
O! jakież rzeczy ja jeszcze słyszałem
I jakie-m widział wtedy, mocny Boże!
Toć w śnie mym nowym, po stubarwnym wzorze
Tych ścian tam — sztuka przeszła.. niebem całem!