ciliśmy bryły lodu, a pracując ciągle dalej zaprowadziliśmy pewien system w naszej pracy: on kopał już tylko, a ja wyrzucałem rozdrobniony śnieg. Robota szła bez ustanku, w milczeniu, jak gdybyśmy byli jakiemi prawdziwemi poszukiwaczami złota. Zagłębiliśmy się już znacznie i wał śniegowy rósł koło nas, lecz nic innego nie było widać pod nami, prócz śniegu i lodu. Pawełek zapuszczał kilof głęboko ale nie natrafiał na dno.
Dalsza praca odbywała się już z większą trudnością, gdyż śnieg był coraz twardszy, a otwór dla nas dwóch okazał się za małym. Pawełek wykopał na próbę głębszą dziurę, wbił raz jeszcze kilof, ale i tym razem bez skutku. Spojrzał na niebo, wyrzucił kilof i łopatę przez wał śniegowy i wyrzekł tonem stanowczym: „Dość tego: nie dokopiemy się, a słońce niedługo zachodzi: trzeba uciekać do domu!”
Miał rację. Nie dokopalibyśmy się do dna, to rzecz pewna, ani tego dnia ani w następnych dniach. Przemokliśmy, źziębli, ręce nam, przynajmniej mnie, osłabły, a co najgorsze, jeść już nie było co. Wydrapaliśmy się zatem czemprędzej z tej naszej jamy, wyglądającej jak grób, pozbieraliśmy nasze manatki, zostawione na brzegu śniegu i wycedziliśmy ostatnie krople wina.
Już mieliśmy opuścić to niewdzięczne miejsce, gdym spostrzegł w szczelinie, między skałami, czarną jakąś masę, jakby drobny piasek. Zabrałem go trochę i wsypałem do naszego worka. Tuż obok tego miejsca zauważyłem skałę rozbitą ręką ludzką, a między kawałami granitu kilka wspaniałych kryształów. Zabrałem i te, choć Pawełek niecierpliwił się i pytał: na co mi to Gdy ruszyliśmy, śpiesznie pobiegł naprzód wołając: „Pójdźcie, bo noc nadchodzi i niebezpieczny będzie powrót!” Obejrzałem się jeszcze na to miejsce naszych poszukiwań i z westchnieniem wypowiedziałem zdanie, że chyba nigdy nikomu z nas nie zdarzy się ujrzeć tego skarbu, gdyż może nie tak prędko, albo i nigdy nie stopnieją te niegodziwe śniegi. — Na to Pawełek: „Co do was, to już nie wiem czy tu traficie szczęśliwie, ale ja się już będę pilnował i kiedyś dostanę się do tego skarbu.“ „Może się ty mylisz co do miejsca, bo wątpię, aby było tu mniej śniegu wówczas, kiedy twój ojciec kopał z tym obcym panem.“
„Już co do miejsca, to jestem pewnym, a co do śniegu to, widzicie, czasem mniej, a czasem więcej bywa go w górach; zależy to od roku. Jeżeli przez zimę pada mało śniegu, a następnie lato jest ciepłe i suche, to mało go pozostanie w górach; tak musiało być i wówczas.“ „Miejmy zatem nadzieję“, zakończyłem.
Strona:Bogumił Hoff - Wyprawa po skarby w Tatrach.djvu/11
Ta strona została przepisana.