Strona:Bogusław Adamowicz - Wesoły marszałek.pdf/17

Ta strona została uwierzytelniona.

raz bardziej głuchnął. Wjechałem nareszcie jakby w jakiś kurytarz ciasny, w jakiś tunel niemiłosiernie długi i prawie zupełnie ciemny. Bo niebo ledwo miejscami dawało znać o sobie, że istnieje. Dopiero po dobrej godzinie zaczęło szarzeć w koło mnie. Kiedy wyjechaliśmy na jakąś większą polanę, — spostrzegłem, że już księżyc gramolił się na sosny.
Tutaj dopiero przyszły mi na myśl strachy, ale to prawdziwe strachy: mianowicie wilki. W tej porze roku zgłodniałe bestje włóczą się wielkiemi zgrajami, a można sobie wystawić, jakie są w kupie zajadłe, jeżeli czasem w pojedynkę nawet wskakują na ganki odludnych dworów, albo czatują zuchwale przed drzwiami chałup samotnych. Opowiadano o tem niestworzone rzeczy. Trzymając więc w pogotowiu broń, wpatrywałem się w ciemne zarośla, bo las się już rozstępował. Wytężałem słuch.
Na szzęście nie doszło uszu moich nic podejrzanego. Nie doznawszy żadnych przygód, stanąłem w szczerem polu przed ową Kalumnicą, zwykłą żydowską karczmą, ledwo trzymającą się na nogach, a krzywą i pochyloną, jakby nieudana babka wielkanocna.
Przyjęto mię gościnnie, to znaczy, że prędko podano samowar. Po krótkim wypoczynku rozpytałem o dalszą drogę arendarza, który nie bez