Strona:Bogusław Adamowicz - Wesoły marszałek.pdf/18

Ta strona została uwierzytelniona.

zdziwienia, lecz i nie bez jakiejś utajonej niechęci udzielał mi objaśnień. Kręcił głową, mlaskał językiem, aż wreszcie nie wytrzymał i pozwolił sobie dać wyraz swemu niezadowoleniu.
— Czy to pan oficer naprawdę chce tam iść sam, teraz, w nocy czy pan tylko żartuje?
— Bynajmniej. Pójdę tam za chwilę. —
— Poco to robić takie rzeczy? — Wzruszył ramionami. — Po co tam chodzić. Ten dom zupełnie pusty w polu stoi...
— Wiem, że jest pusty i że stoi w polu. Ale może się dziać w nim coś ciekawego?
— Co może się dziać? Nic się nie dzieje. Proszę pana, rzekł wreszcie z tajemniczą miną. Ja panu powiem, kilka lat temu przyjechał do mnie jeden taki śmiałek, co to, — wie pan, — poszedł o taki „zakład“ z panami oficerami...
— Z oficerami?
— Tak.
Przypomniał mi się tajemniczy ton opowiadania pułkownika.
O taki zakład ciągnął arendarz, że sam przenocuje w tym dworze. No jak poszedł, to już nie mógł wrócić. Nazajutrz wynieśli go ci sami oficerowie, co się z nim zakładali.
— Umarł ze strachu? zaśmiałem się. — Nie bój się, ja tego nie zrobię.
— Dlaczego ze strachu? Może i nie ze strachu