Strona:Bogusław Adamowicz - Wesoły marszałek.pdf/20

Ta strona została uwierzytelniona.

dząc do celu, zwróciłem oczy w dal, ku brzegom Berezyny, i mimowolnie westchnąłem:
„Oni tam pędzą kuligiem, szczęśliwcy, a ja, głupiec, ponoszę skutki swej lekkomyślności.
Nie było bramy ani ogrodzenia żadnego przy tej ponurej sadybie. Cisza panowała niemal że cmentarna. Gdybyż choć pies zaszczekał!.. Gdzie tam: nawet wilk dawno nie przebiegał tędy... Ta szczególna odludność, którą tak naraz, wyczułem, ten zupełny brak znaków życia wszelkiego (jeżeli znakiem życia nie są ślady wron, które widocznie na czerstwym śniegu sejmują tu codziennie), to wszystko łatwo zbijało teorję o fałszerzach monet i nasuwało mi natrętnie myśli nieprzyjemne.
Przypomniała mi się z dzieciństwa czyjaś rozsądna uwaga, że w towarzystwie i za dnia nikomu duchy strasznemi się nie wydają, lecz w samotności i w nocy rzecz się ma inaczej. Wcale nie czułem się dobrze w tej odludnej pustce.
Oficyna, w której miał mieszkać ów dozorca — Tatar, — była otoczona paroma brzozami; zwieszającemi na dach swoje „płaczące“ gałęzie i miała w sobie podobieństwo do trupiarni, stojącej na cmentarzu. Okiennice w niej były pozamykane na głucho, a najmniejsze światełko nie błyskało przez szpary. Zastukałem do drzwi — bez żadnego skutku, potem w jedną z okiennic, — i znowu wróciwszy pode drzwi, zacząłem walić, nie żałując pięści,