Strona:Bogusław Adamowicz - Wesoły marszałek.pdf/21

Ta strona została uwierzytelniona.

Nikt się nie odzywał.
Znudzony próżnem dobijaniem się, poszedłem ku dworowi. Tam kilka niezasłoniętych okien gościnniej, rzekłbym, czerniało szybami. „Dostanę się przez okno w razie ostatecznym,“ rzekłem do siebie. Lecz gwałt okazał się zbytecznym. Gdy bowiem wszedłem na ganek i nacisnąłem klamkę, drzwi się poddały odrazu. Należało jedynie odrzucić trochę śniegu, po którym od wielu dni tu również nikt nie stąpał, — nawet wrony.
Wsunąłem się wreszcie z przezornością detektywa do sieni, gdzie zaraz podemną skrzypnęła nadpróchniała podłoga, i machinalnie chciałem otrząsnąć śnieg z butów, ale wnet zaniechałem zamiaru: tupnięcie nogą w tym domu wywoływało jakieś nad wyraz skomplikowane skrzypnięcia i hałasy... Zresztą mógłbym tem zbudzić czujność podejrzanych mieszkańców... A więc możliwie cicho i ze wszelkiemi ostrożnościami zacząłem oglądać wnętrze tej dziwnej rudery. Przeszedłem przez kilka pokojów, zupełnie niemieszkalnych, noszących ślady rabunku. Kilka połamanych sprzętów czaiło się po kątach; — gdzie niegdzie stało parę ocalałych krzeseł. Najgorzej wyglądała kuchnia, zaniedbana od wieków, budząca zgrozę ruiną zawalonego pieca... Jeden tylko pokój, największy, o trzech oknach, przylegający do sieni, zachował jeszcze