Strona:Bogusław Adamowicz - Wesoły marszałek.pdf/27

Ta strona została uwierzytelniona.

— Co za banalny pomysł, szepnąłem z niesmakiem. Żeby się też nie zdobyć na coś dowcipniejszego! Niechno mi się tam teraz ukaże jakie straszące widmo, to bez ostrzeżenia strzelę w samą maskę!
Lecz nic się nie ukazało, i tylko, jakby w odpowiedzi na moją pogróżkę, ktoś cicho zaśmiał się w ogrodzie... Nie bałem się już niczego, mając najwyraźniej do czynienia z ludźmi. — Pamiętam, że nigdy tak jak wówczas nie byłem panem swych nerwów.
Wyjąłem zegarek. Wskazówki na cyferblacie złączyły się jakby w jedną, wskazując godzinę duchów z całą dokładnością. Mówią, że o tej godzinie największa cisza zalega na całym świecie. Istotnie było cicho tak, jak makiem zasiał.
Słuch jednak miałem zawsze wyjątkowo ostry — i śród tej wielkiej ciszy zdało mi się, że ktoś, cichutko wsunąwszy się do sieni, ostrożnie naciska klamkę od drzwi do salonu, chcąc je otworzyć możliwie bez hałasu....
Zwróciłem się w tę stronę, nie wstając jednak z miejsca. Drzwi ku zdumieniu memu były już naoścież otwarte. Stała w nich jakaś postać w ciemnym płaszczu.
Gotowy do strzału skierowałem na nią światło latarni i — zawrzałem gniewem.