Strona:Bogusław Adamowicz - Wesoły marszałek.pdf/30

Ta strona została uwierzytelniona.

teraz miał jakieś szklane, zimne bez wyrazu, wparte gdzieś hen w dal jakąś niewiadomą. Starzec znów, bardzo senny, silił się podnieść powieki, by uśmiechnąć się do mnie... Obaj byli niesłychanie bladzi. — To się zaleli, mój Boże, jeżeli zasną tu, to niezawodnie zmarzną.
— Czy ci nie dobrze, zagadnąłem łagodnie doktora.
— Nie powiem! zabełkotał w jakiś dziwnie uroczysty sposób.
— Wstawaj, kolego. Marszałek już nie przyjdzie. I czas nam wszystkim do domu.
— O czas, czas, jęknął, jakby czemś przerażony i raptem podniół się z krzesła.
— Przegrałeś zakład, kochanku, — rzekłem. Pójdziemy zatem..
Zachichotali znów obaj.
— Bo twoja wina, żeś mi przerwał seans.
— Phi!. Twoja, moja... nasza, wasza.. śmiał się doktór. O to nie będzie sądu! — dodał z powagą, jakiej w nim dotąd nie znałem. — Ty przegrałeś, ja przegrałem... rozumiesz? powtarzał, ujmując starca pod ramię w najpoufalszy sposób.
Nareszcie wyszliśmy stamtąd. —
Byłem pewny, że udadzą się za mną do miasta, lecz zawrócili w inną stronę.
— Gdzież wy idziecie, na Boga? W odpowiedzi doktór po pijacku machnął mi obojętnie