Strona:Bogusław Adamowicz - Wesoły marszałek.pdf/31

Ta strona została uwierzytelniona.

ręką, i tylko przyśpieszył kroku. Szli oddalając się coraz szybciej, słaniali się przy tem i chwiali w niemożliwy sposób... Nie chcąc porzucać pijanych na los szczęścia, starałem się za nimi podążyć, lecz ugrząznąłem po pas w śniegu. Wybrnąwszy z jamy, z trudem, znowu się w innej zapadłem... A oni już byli daleko — i nareszcie zniknęli mi z oczu. — Śpieszą pewnie do towarzystwa, do sanek, które czekają u brzegu. — To sobie powiedziawszy, zawróciłem uspokojony do karczmy. Ale teraz dopiero doznałem niebywałego strachu. Bałem się podnieść oczu, przechodząc około dworu, by nie zobaczyć wypadkiem światła w oknach. Nogi mi dygotały. Na szczęście już mój woźnica podjeżdża pod dwór. Wsiadłszy do sanek, kazałem pędzić co tchu do miasteczka.
W kasynie na wstępie samym ujrzałem pułkownika, który grał w preferansa z jakimś cywilnym jegomościem.
— A to pan, rzekł szyderczo, więc pan jednak tam jeździł?..
— Tak, — odpowiedziałem.
— I panu nie wstyd było wdawać się w takie głupstwa?
— I cóż, nic się nie stało. Czekałem na ducha, który się nie stawił.
— Niepotrzebnie pan nań czekał, odezwał się cywilny. Bo przecie wszyscy wiedzą, że już Marszałek