Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/102

Ta strona została uwierzytelniona.

i wyżej, aż rozpiął po niebie jednostajną, brudną zasłonę.
Szliśmy wciąż granią, więc było tu jeszcze jako tako widno.
Ponieważ śniadanie było dziś dosyć wcześnie, zatrzymałem drużynę po minięciu odgałęzienia ku Szpyciom na krótki odpoczynek i posiłek. Stromą ścianę grani lizały już mgły coraz natarczywiej, to wysełając ostrożnie długie macki niby polip sturamienny do samej niemal krawędzi, to sadowiąc się wygodnie na sterczących ostrych żebrach zbocza, to cofając na chwilę, by znów silniej zaatakować, strącić towarzysza z zajętej przez niego pozycyi i objąć w posiadanie coraz to większą ilość skalnych złomów.
A z kotła Gadżyny, niby z jakiejś kuźni olbrzyma, napływały wciąż bez końca nowe, niewyczerpane masy gęstych, brudnych oparów.
Spoczynek był krótki, bo trzeba było zyskać na czasie i uciekać przed mgłą, zanim nami nie owładnie zupełnie.
Ale już było za późno.
Przez krawędź grani przelewały się już białe masy, spływając zwolna po łagodnem przeciwległem zboczu. Postaci nieco dalej idących rysowały się

88