Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/103

Ta strona została uwierzytelniona.

już tylko jako czarne sylwety na białem tle, szlismy więc dalej zbitą gromadą, nie widząc już nic zgoła, zdani jedynie na wyczuwanie za pomocą nóg wszelkich szczegółów terenu. — Posuwaliśmy się jednak wciąż naprzód zwolna i ogromnie ostrożnie, bo mapa wskazywała od wschodu prawie prostopadłe zbocze.
Nagle zawidniała przed nami jakaś wielka, czarna plama, która mimo wzmagającego się wichru stała nieruchoma, potężniejąc wciąż w oczach. — Idziemy jeszcze chwilę, wtem silniejszy powiew odegnał na mgnienie mgły, a przed nami niby widmo złowrogie zamajaczyły czarne kontury Gutin Tomnateka.
Źle idziemy... stanąć... zawołałem.
Minęliśmy o jakie pięćset metrów załamanie ku wschodowi głównej grani i weszliśmy na boczne jej odgałęzienie. Trzeba było wracać.
Wtem wzięły się za bary wichry i mgły, zakotłowało wszystko wokół, a ziemia i niebo zlały się w jedną bezbrzeżną białą przestrzeń. Zdala szedł ku nam jakiś szum i świst ostry, aż dopadł nas zdyszany i gniewny i poczęły nas smagać bezlitośnie wielkie jak ziarno grochu grudki lodu. Dosięgła nas chmura gradowa i mściła się za planowaną przed nią ucieczkę.

89