Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/104

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ani kroku dalej! Musimy tu czekać, aż minie to piekło..,
Stanęliśmy więc zbitą gromadką jeden blisko drugiego, aby tem pewniej stawić opór rozpętanym żywiołom, a tymczasem dzika orgia wzmagała się z każdą chwilą.
Wszystko wokół było w jakimś namiętnym, obłąkanym tańcu; wiatr to chichotał spazmatycznie, to wył całą gamą tonów, to przyczajał się na chwilę, to znów z dziką furyą rzucał nam w twarz całe masy lodowych grudek, które raniły do krwi. Nie było już nic zgoła widać. Mimowoli zamykały się oczy i prężyły mięśnie, gdy burza rozpędziwszy się gdzieś zdaleka, biegła po grani szalona, nie wstrzymana niczem, wśród świstu gradu i potępieńczego wycia, by zmiażdżyć nas i rozbić swą lodową piersią. Zawiedziona zaś w swych rachubach sapała potem chwilę, gniewne wydając pomruki, lecz rychło wracała znowu jeszcze bardziej zawzięta i do nieprzytomności szalona. Potem krążyła dookoła, raz dalej to znów bliżej, pędząc przed sobą coraz to nowe masy napotkanych po drodze mgieł i oparów, które nie mogąc nadążyć, potrącały się wzajemnie, przewracały i kłębiły bezładnie.
Czasem zarysowała się przed nami na mgnienie oka ostra krawędź grani, czasem mgły się nagle

90