rozdarły, jakby miejsce czyniąc nowym zastępom wichrów, pędzącym ku nam wśród łajań wzajemnych i popędzań, a wówczas odsłaniał się widok jakiś fantastyczny i dziwny. Widziane z rana szczyty stały nie na swych miejscach. Kwieciste połoniny odbiegły gdzieś w dal nieskończoną, a bliższe wzniesienia przedzierały się przez mgły, zastygłe w ruchu na chwilę, pędząc gdzieś przed siebie na oślep z szaloną chyżością.
Potem znów zwarło się wszystko, znów w chaotycznym nieładzie przewracały się mgły i tarzały, gniecione wichrem, który wśród spazmatycznych łkań, chichotu i wycia, wciąż miotał niewyczerpanemi masami gradu.
Jak długo to wszystko trwało — nie wiem — gdyż w takich chwilach zupełnie nie ma czasu.
Ale przecież zaczęły zwolna słabnąć podmuchy wichru, który wyczerpany walką, zrywał się wprawdzie jeszcze niekiedy, lecz już nie taki namiętny i nie taki pewny siebie jak pierwej. Grad zmienił się w deszcz drobny, lecz gęsty, a mgły rozrzedzały się zwolna i coraz częściej odsłaniała się jakaś przynajmniej część grani, zakrytej przed chwilą zupełnie.
Zabraliśmy się wówczas do odwrotu, aby znowu wejść na nasz szlak właściwy, t. j. na główny trzon grani.
Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/105
Ta strona została uwierzytelniona.
91