Łatwiej to było jednak postanowić, niż wykonać.
Pochód musiał odbywać się ogromnie wolno, wśród ustawicznych wyczekiwań, kiedy droga stawała się przynajmniej na kilka metrów widoczną. Wówczas podbiegaliśmy szybko naprzód, aby znów czekać na chwilę sposobną. Wszyscy pracowali ogromnie intenzywnie i wprost z chłopskim uporem, aby wyjść z matni. Nikt już nie prowadził gromady, lecz każdy wiódł siebie i wszystkich. Wspólnymi siłami chwytaliśmy w lot odsłaniające się tu i ówdzie na mgnienie oka szczegóły, aby w ten sposób złożona całość, dała jakąś możliwą oryentacyę.
Na głównej grani było już nieco lepiej.
Kierunek pochodu ustalił się już na dłuższy przeciąg czasu, ale ostrożność musiała być zdwojoną, gdyż od wschodu było zbocze grani stale strome, a miejscami przechodziło wprost w prostopadłe ściany. Wszystko to jednak stawało się widocznem tylko od czasu do czasu i to na krótką chwilę, gdy w mgłach robiła się przerwa. Postanowiłem więc dla bezpieczeństwa postępować o kilka metrów niżej, zboczem zachodniem, co narażało znów na konieczność obchodzenia biegnących w dół od grani wgłębień, które wyścielone zazwyczaj brudnym śniegiem, tem trudniej dawały się spostrzegać w mgle. Zazwyczaj
Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/106
Ta strona została uwierzytelniona.
92