zjawiały się one nagle w chwili, gdyśmy już stawali na samej krawędzi jaru. Często jednakowoż narażały nas na dotkliwą stratę czasu złudzenia wzrokowe tylko, wywołane niemożnością należytej oceny odległości. Wówczas jakiś dostrzeżony szczegół, który był od nas oddalony o kilka metrów czasem niemal równego terenu, a oddzielony tylko językiem śniegu, ocenialiśmy zgodnie, jako leżący gdzieś daleko i głęboko przed nami.
Szukaliśmy wówczas z trudem i mozołem przejść na te widne przed nami szmaty połonin, rozciągające się ponętnie gdzieś na dnie bezdennych jarów, bronionych stromo zbiegającemi ścianami, po których walały się leniwie mgły. Kręciliśmy się więc tu i tam na przestrzeni często kilku metrów zaledwo, szukając możliwego zejścia, a tymczasem wystarczało zrobić kilka kroków po łacie śniegu, z którego wysterczały złomy kamieni, aby stanąć na tej zapraszającej nas łące.
I to nas męczyło najwięcej.
Idąc tak niemal pociemku, wśród ustawicznego napięcia nerwów, smagani wiatrem, bici naprzemian raz gradem, to znowu deszczem, dobiliśmy wreszcie około godziny drugiej popołudniu pod szczyt Munczela, poza którym rozpierał się już poważny Pop-Iwan.
Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/107
Ta strona została uwierzytelniona.
93