Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/108

Ta strona została uwierzytelniona.

Mgły poczęły znów gęstnieć i znów zagrodziły nam drogę, przytem drobny dotychczas deszcz, począł się wzmagać gwałtownie.
Staliśmy nad językiem śniegu biegącnym gdzieś w dół od grani, a za nim nie było widać nic zgoła. Uczyniliśmy naradę wojenną, czy przebijać się dalej przez niekończące się, zda się, zapory, czy dać na dziś za wygrane, zejść w dół w lasy i tam jako tako zabezpieczeni, pod ochroną stuletnich świerków i jodeł, rozbić nocny obóz. Zdania były podzielone. Bardziej uparci chcieli się drzeć naprzód mimo wszystko, zdobywać dalej z trudem niezmiernym każdy metr ziemi, byle tylko postawić na swojem i niczem nie dać się spędzić z obranego szlaku.
Rozwaga jednakowoż kazała pamiętać o tem, że mieliśmy noc ciężką i nie można się tak puszczać na oślep, nie wiedząc co nas jeszcze czeka w dalszym ciągu pochodu.
Zadecydowałem więc, że dalej posuwać się nie będziemy już dzisiaj, lecz zejdziemy w dół w poszukiwaniu za możliwem obozowiskiem. — Okolice zresztą Popa-Iwana nie są już tak bezludne, więc może gdzie uda się natrafić na szałasy.
Gdy tak stoimy przemoczeni do nitki, czekając na sposobną chwilę do zejścia południowym stokiem w niezmierzone lasy, ciągnące się jedną, nie-

94