Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/110

Ta strona została uwierzytelniona.

w panicznym strachu i łąka oczyściła się na chwilę zupełnie.
Popatrzyliśmy na siebie jak ludzie, przebudzeni ze snu. Ta piękna, zapraszająca nas łąka, rozciągająca się gdzieś w dole, leżała tuż przed nami, niemal na jednym poziomie, poza kilka metrów zaledwie szerokim językiem śniegu, a spokojnie pasące się liczne stado owiec, to nasz dobry znajomy z połonin Pietrosza; pełnik kulisty...
Już i najbardziej zapalczywym odbiegła ochota dalszego pochodu. Nie zmogła nas burza, nie spędziły w dół całe masy sypanego w nas gradu, ni wichry, które bez przeszkody goniły po grani, ni mgły, które nas oślepioły od tylu godzin przez przerwy, ni zimno, ni deszcz... ale teraz poczynało się z nami dziać coś, co przerażało na prawdę.
Różnica między rzeczywistością, a złudzeniem zacierała się nam coraz bardziej i coraz uporczywiej, a wszystko cośmy widzieli, poczęliśmy już oceniać w jednakowy sposób, niezmiernie obojętnie, jako zbiór gorączkowych widziadeł.
Pierwej bawiły nas te złudzenia, wywołane ogromną ruchliwością mgieł, potem przeszkadzały już swą natarczywością, wreszcie poczęły męczyć i nużyć niewypowiedzianie, aż w końcu nadszedł czas gdy w ustawicznem napięciu trzymane nerwy, od-

96