Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/113

Ta strona została uwierzytelniona.

mówiły posłuszeństwa. I mogłaby teraz grań z nami pędzić jak szaleniec w paroksyźmie napadu przez opary i skłębione mgły, mogły kwieciste połoniny wabić nas swym wielobarwnym uśmiechem, mogło w namiętnym tańcu wirować wszystko wokół, aż do utraty sił, myśmy się stali widzami tylko.
I staliśmy tak w zupełnem milczeniu na brzegu śniegowego pola, niby bezradni i niezdecydowani, ale ostatki znikającej woli, od czasu jeszcze do czasu przerywały rozsądkiem, owładające nami znieczulenie na wszystko.
W tem poczęliśmy wszyscy równocześnie zstępować w dół lekko nachylonem zboczem. Nikt nie dał rozkazu, nikt nie wskazał kierunku, tylko przeganiające się mgły, odsłaniły przed nami ogromnie rozległy widok ku południowi, gdzie daleko na skraju lasów widniał samotny szałas pasterski. Widzieliśmy dokładnie dym, ogrodzenie, biegnące dookoła liczne, przez owce wydeptane, ścieżki...
...Może to także złudzenie wabi nas podstępnie niewiedzieć dokąd?
Obraz jednak nie znikał, owszem stawał się coraz wyraźniejszym i jaśniejszym w miarę zbliżania się doń. Wróciła nam dawna energia, nawet i humor i poczęliśmy niemal na wyścigi zbiegać ku dołowi,

97