Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/114

Ta strona została uwierzytelniona.

zwłaszcza, że już i szczekanie psów pasterskich dochodziło do naszych uszu.
Zbocze zrazu łagodne stawało się coraz bardziej strome, wreszcie zbiegało ostro nachyloną łąką, porosłą z rzadka kosówkę, do niewielkiego potoku. Byliśmy tak przemoczeni, że żaden z nas nie odróżniał, czy idzie trawą, czy wzdłuż ściekających w dół strumieni. Przybiegliśmy więc stosunkowo dosyć szybko całą przestrzeń i niebawem stanęliśmy przed rzeczywistym już, lecz bardzo ubogim pasterskim szałasem.
Przywitały nas, jak zwykle, najpierw psy pasterskie, a potem stary owczarz.
Porozumienie się z nim jednak było dosyć ciężkie, gdyż na wszystkie nasze pytania miał jedną tylko stale odpowiedź: „Numa rumuneszti“.
Zresztą i tak nie mieliśmy tu co robić. Szałas był bowiem tak mały, że zaledwo zdołał pomieścić jednego człowieka, a nas było czternastu; wprawdzie nęciły nas ogromne kręgi świeżego sera w stojącej obok skrytce, ale owczarz nie chciał nic sprzedać, tłómacząc się nieobecnością gospodarza. Z rozmowy jednak jego prowadzonej w sposób bardzo ożywiony, tyle przynajmniej zdołaliśmy zrozumieć, że na przeciwległem zboczu jest także owczarz, którego szałasy są znacznie obszerniejsze.

98