Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.

Poczęliśmy się więc znów piąć w górę tym razem ku zachodowi, wcale wygodnym płajem, przez stary las szpilkowy.
Na świecie robiło się coraz jaśniej, wreszcie oblały nas całe masy silnie czerwonego światła, z którego wnet wzięły tysiące barw i blasków, uczepione szpilek jedliny i traw krople deszczu i obficie z gór spływające potoki. Uczyniło się nam przyjemnie ciepło, a ciężkie chmury, nie schodząc w dno jaru, obsiadły tłumnie górne jego zbocza i tam grzały się do słońca.
Po półgodzinnym zaledwie marszu, wyszliśmy z lasu na niewielką połoninę, gdzie rzeczywiście spotkaliśmy młodego owczarza, który jakby na nas już czekał, lecz nigdzie nie było widać pilnowanych przez niego stad, chociaż trawa była bujna i niezmiernie soczysta.
Od biedy można było rozbić namioty tutaj przy połoninie w lesie, gdzie było nawet względnie sucho, lecz owczarz, również „numa rumuneszti“, wskazywał nam wciąż jeden i ten sam kierunek, aż wreszcie wyrozumieliśmy, że tam jest niedaleko wielki zamykany szałas, „cassa“, jak się wyrażał. Sam ofiarował się nam na przewodnika, a stanąwszy na czele drużyny, począł biec naprzód.

99