Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.

Minął w ten sposób łąkę, potem zboczył w las, potem znów wyszedł na niewielką polanę i pokazał nam niedaleko w dole obszerną, samotną chatę, rozgorzałą w czerwonych blaskach nisko już stojącego słońca.
Oczywiście, że ujrzawszy ją, nie zważaliśmy już ani na krzaki, ani spotykane potoki, ani na nierówność terenu, byle tylko stanąć przy niej jak najprędzej. Chata była niezamieszkałą, zupełnie nową jakby kilka minut temu odeszli od niej cieśle; zamknięte drzwi otworzyliśmy od wewnątrz, dostawszy się tam szparą między ścianą a okapem. Dwie obszerne izby były czysto wymiecione, jakby już czekały na przybycie niespodziewanych gości.
Wszystkiego mogliśmy się spodziewać, ale coś podobnego przechodziło najbujniejszą nawet fantazyę. Ta chata, tak rzucona w górach, bez gospodarza, tak daleko od wszelkich ludzkich osad, wydała nam się pałacem z bajki.
Albo prześladuje nas szczęście, szalone jakieś szczęście, albo ten stary owczarz tam w dole, ten drugi zupełnie bez stada, który jakby nas oczekiwał w umówionem miejscu, ta chata taka dostatnia i gościnna, to dziwnie czerwone słońce, które mimo chmur towarzyszyło nam w ostatku drogi, wszystko to są tylko gorączkowe złudzenia wyczerpanego

100