Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/117

Ta strona została uwierzytelniona.

organizmu, podczas gdy wciąż jeszcze stoimy tam na grani, bici gradem, szarpani wichurą, oślepiani mgłą....
Na każdy sposób zapisałem dnia tego w podróżnym mym notatniku straszne dla nas słowa: „Nie wiem dokładnie gdzie jestem“.
I z pewnego rodzaju obawą, aby to wszystko nie zniknęło nagle jak senne marzenie, zaczęliśmy się rozglądać po przygodnej naszej siedzibie. — Co chwila przybiegał któryś z jakiemś nowem odkryciem; ten znalazł gotowe suche drzewo na opał, ów dwa obszerne tapczany w drugiej izbie, wysłane obficie suchą czetyną, tamten znów stryszek jakby przygotowany na nasze worki, lub gotowe widełki do zawieszenia kociołka nad ogniem. Przez dobrą chwilę nie robiliśmy żadnych przygotowań na noc, tylko chodzili wciąż z kąta w kąt, jakby nie wierząc jeszcze, że znajdujemy się pod dachem w wygodnej czystej chacie, dookoła której szemrze odwieczny bór wieczorne pacierze, a słońce nie skąpi mu wciąż swych czerwonych ostatnich blasków.
Zupełnie jak w bajce...
Z mapami i busolą, chcąc się przecież zoryentować gdzie jestem, obchodziłem chatę wokoło, w coraz to większym promieniu, starając się znaleść jakiś ślad bytności człowieka lub zwierzęcia. Lecz

101