Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/119

Ta strona została uwierzytelniona.

Zaczęto się bowiem krzątać około przygotowania noclegu, a że dwa tapczany na czternastu wystarczyć nie mogły, oparto o nie pomost z desek, na całą szerokość izby. Prócz tego uzupełniono podłogę stryszka, więc przybyło niejako drugie piątro w naszym leśnym hotelu. Parter t. j. podłoga, a raczej klepisko, pozostał niezamieszkały. W pierwszej izbie palił się już suty ogień, a nad nim wisiały na skautowych kijach rozmaite części garderoby, tak przemoczone jakby ich właściciele przyszli tutaj nie górami, lecz nurkiem przepłynęli wodą. Dookoła zaś stały zwartym szeregiem „nieprzemakalne buty, z których przedtem wodę wylano sumiennie.
Było przyjemnie ciepło i ogromnie głasno.
Każdy chciał przekrzyczeć drugiego w opowiadaniu swych spostrzeżeń i wrażeń dnia tak obfitego w wypadki; nawet kucharze zapomnieli o swojej czynności i zadowolili się przyniesieniem z wodospadu wody, której dwa kociołki stały spokojnie pod ścianą. Przezorniejsi zajęci byli łataniem i naprawianiem ubrania, które ucierpiało wiele podczas darcia się na oślep przez gęste krzaki ku spostrzeżonej chacie.
Szczególnie jeden z naszej gromady, tak zwany „ryskalida“, zawdzięczający swe nazwisko olbrzymiemu kosturowi, zgiętemu u kóry w kształt pasto-

103