Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/122

Ta strona została uwierzytelniona.

w czem niestety niektórym brak jeszcze dostatecznej wprawy.
Spać poszliśmy dosyć wcześnie, zaraz po kolacyi i mimo twardego dosyć posłania, bo z desek niczem nie wyścielonych, zmógł nas rychło sen pokrzepiający i twardy. Rano obudziła nas zimna, beznadziejna szaruga, że niepodobieństwem było rzucać lekkomyślnie ciepły kąt i dach nad głową. Mimo to rozpoczęliśmy zaraz po śniadaniu badania terenowe, które ogromnie utrudniało samo położenie naszego schroniska w gęstym lesie, skąd bardzo skąpy i to w jednym kierunku tylko roztaczał się widok.
Tak zeszedł nam czas do godziny dziesiątej rano, a gdy już wszyscy biorący udział w oryentacyi wrócili na kwaterę, uczyniłem walną naradę, której wynikiem było ustalenie punktu naszego obecnego postoju. Obozowaliśmy rzeczywiście w północnych kończynach Lemskiej puszczy.
Zaczęło się robić na świecie trochę możliwiej, deszcz nie siekł już tak zapamiętale, a nawet zdawało się, że tu i ówdzie niebo się nieco wyjaśnia. Postanowiliśmy więc ruszyć w pochód, kierując się ku południowemu wschodowi, aby nie zapuszczając się zbyt głęboko w bory, ani nie wychodząc na otwarte połoniny, dostać się przed wieczorem jak

106