najbliżej Popa-Iwana, a może aż nad jezioro Szybeny.
Ostatni sygnał do wymarszu, jeszcze jedno spojrzenie na leśny nasz pałac i w długi łańcuch rozwinięta karana, minąwszy ogrodzenie chaty, poczęła się wspinać stromą ścieżką do wodospadu. Niebawem weszliśmy w gęste wysokie trawy, które co chwila przecinał ukryty w nich potok, lub ściek deszczowy.
Podsuszone nieco nasze buty i ubrania, poczęły znów namakać, a ponieważ deszcz ustał prawie zupełnie, mieliśmy wrażenie brodzenia w wodzie.
Po krótkim dosyć pochodzie ukazała się niewielka płaska łąka, która stanowiła północne zakończenie połoniny Balzatul. Należało teraz uczynić silnie ku południowi, wygięty łuk, aby obejść znaczne wgłębienie terenu, gdzie posiadają źródliska potoki, zasilające klauzurę Balzatul. Zupełnie niespodzianie natrafiliśmy tu na bardzo ubogi szałas pasterski, więc i na nadprogramowy posiłek.
Dalsza droga prowadziła już widocznym, wcale wygodnym płajem.
Dochodziła godzina czwarta, gdyśmy poczęli wchodzić dosyć ostro pod górę na rozciągającą się przed nami niską przełącz, skąd się powinien już był ukazać Pop-Iwan w całym swym majestacie. —
Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/123
Ta strona została uwierzytelniona.
107