Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/124

Ta strona została uwierzytelniona.

Tymczasem już nas zwietrzyły psy pasterskie, które zwiastowały ludzką siedzibę i przy ich koncercie weszliśmy do dosyć obszernego szałasu, zajętego przez pasterza-rusina.
Ponieważ od wymarszu były tylko same krótkie postoje, zatrzymaliśmy się tutaj nieco dłużej, tem bardziej, że udało nam się kupić nieco sera i mleka, a nadto woreczek kukurydzianki, która wydała nam się prawdziwym skarbem, wobec zupełnie już niemal pustej naszej podróżnej spiżarni.
Z dotarcia dzisiaj do jeziora Szybeny trzeba było zrezygnować zupełnie, a chociaż dopiero pięć godzin byliśmy w pochodzie, niedaleko jednak znajdujące się schronisko towarzystwa Czarnohorskiego zapraszało nas na nocleg pod Popem-Iwanem.
Na niewielkiej polanie, przypierającej do lasu, osłoniętej ze wszystkich stron dosyć wysokimi garbami terenu, stała wielka stożkowa altana, w której było dosyć miejsca dla nas, naszych worków i ogniska. Gotowy już stos łupanych dużych polan stał porządnie ułożony na środku, więc z ogniem nie było kłopotu, ani wielkiego zachodu.
Wkrótce więc buchnął wesoły płomień, że można było upiec i wołu, a w schronisku zrobiło się nie tylko ciepło, ale wprost gorąco. Należało nam się to od czterdziestu kilku godzin, gdyż nawet

108