Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/126

Ta strona została uwierzytelniona.

sach kuleszy i całego morza herbaty, do wydzielonej skromnej racyi cukru. Otaczająca nas puszcza jeszcze nie zapadła w noc zupełną, gdy zmógł nas wszystkich sen dobrze zapracowany.
Ranek wstał chłodny, nawet wprost zimny, ale zato zapowiadał się dzień pogodny. Na śniadanie zjedliśmy do bulionu ostatek chleba, a na drogę musiał wystarczyć kociołek na twardo ugotowanej kuleszy. — Miał ją nieść Staszek hucuł, który też z tego powodu stał się dziś „najdroższą“ w drużynie osobą, godną powszechnej opieki i pomocy. — Okazała się też ona konieczną jeszcze przed wyruszeniem w drogę, gdy wspólnymi nawet siłami nie był wstanie wciągnąć na nogi butów, które wysmarowane z wieczora łojem i przystawione za blisko do ognia, uwędziły się tak dokładnie, że twardością nie ustępowały skale. Ubrał więc swoje historyczne postoły z Körösmezö, z którymi nie rozłączał się odtąd, do końca niemal wycieczki.
Dochodziła godzina czwarta, gdyśmy ruszyli w pochód w przypadkowem towarzystwie hucuła leśnika, który obchodząc swój rewir, szedł część swej drogi w tym samym co i my kierunku.
Szliśmy zrazu prawie na czyste południe wzdłuż granicy węgierskiej przepyszną połoniną, gdzie dały sobie schadzkę bławaty najrozmyitszego rodzaju:

110