Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/132

Ta strona została uwierzytelniona.

szum wody, bijącej z żywiołową siłą o spokojne i niewzruszone głazy. Las począł się już przerzedzać, a tu i ówdzie błysnęła czasem zdala widoczna spieniona struga potoku. Jeszcze kilka minut i zobaczyłem całą już drużynę, jak siedząc na powalonym pniu nad wodą, którą trzeba było przejść w bród po kamieniach, prowadziła niezwykle ożywioną i głośną rozmowę na temat smaku węgierskiego gulażu ze sosem i kartoflami, którym obiecywała sobie zamknąć przymusowy post w Ruszpolyanie.
Ale wprzód trzeba było przejść wązką, a długą na kilka kilometrów dolinę potoku Sokołowskiego, a potem potoka Ruszkova, zanim będzie można dostać „czego dusza zapragnie“.
Nie zatrzymując się więc wcale, ruszyliśmy naprzód lekko ku południowi nachylonym jarem górskim, który przypominał znacznie szerszą dolinę Kościeliską. Miejsca było tylko tyle, ile wyżłobiła sobie woda, z obu zaś stron wznosił się stromo do góry las, w którym ręka ludzka, korzystając z obfitego w wodę potoku, znaczne już poczyniła szczerby.
Pogoda dopisywała wcale dobrze, plecaki nasze były zupełnie lekkie, ale w pół drogi była według mapy mała osada Luhi, więc musiała też być i jakaś karczma, zwłaszcza, że linja wodna, którą wiodła nasza droga, służyła do spławu drzewa z gór.

114