Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/133

Ta strona została uwierzytelniona.

Była więc uzasadniona nadzieja, że zanim jeszcze dobijemy do upragnionej przystani, najostrzejszy głód zaspokoimy po drodze. Nie zawiodły też nas nadzieje, bo około czwartej po południu przednie nasze straże zaczęły nagle przyspieszać kroku coraz bardziej, a gdy ten nerwowy niepokój udzielił się reszcie, spostrzegłem, że niedaleko przed nami w kolanie doliny, wyłoniła się nagle chata, która wskazywała otynkowanemi ścianami, małym zajazdem i przybudówką z przodu, że nie są to bynajmniej zabudowania gospodarskie.
Wpadliśmy, nie weszli do środka...
Widok, który się nam przedstawił, wywołał niekłamany entuzjazm, który każdy objawiał na swój sposób.
Janek, znawca „Ido“ przestał naciągać Staszka hucuła, Jasio, który stale nosił buty z obcasami na boku, począł podskakiwać na jednej nodze, frygier krząkał znacząco, ryskalida zapomniał zasłaniać ręką świeżo podartego miejsca w odzieniu, Adaś przerwał w pół zdania dyskurs o footbalu z intendantem, który pospiesznie sięgnął po pulares...
Oto w izbie na krześle leżały poukładane jeden na drugim, wielkie jak młyńskie koła, bochenki chleba. Było ich dziewięć, jeszcze ciepłych.

115