Strona:Bolesław Błażek - Wakacye pod namiotami.djvu/134

Ta strona została uwierzytelniona.

Post był skończony. Zniknęły wszystkie co do jednego w czeluściach naszych żołądków w przeciąga niespełna pół godziny. Lecz ponieważ nasz apetyt był już zbyt podrażniony, nastąpiła masowa rewizya spiżarni, podczas której zjawiały się na stole coraz to nowe przysmaki: więc kilka szklanek kwaśnego mleka, potem słodkiego, kilka jaj, trochę sera, potem przez chwilę nic, a potem kawa, prawdziwa czarna kawa, którą znaleziono już nie w spiżarni, ale w alkierzu.
Janek, znawca kawy, ocenił ją jako „znakomitą“ na sam widok, chociaż przypominała raczej bardzo lekką czekoladę niż kawę. I to już był łabędzi śpiew uczty.
Znaleziono wprawdzie jeszcze trochę „małajnika“, na twardo upieczonego placka mamałygi, ale karczmarka nie chciała nam go sprzedać, tłumacząc się, że tyle jej tylko pozostało dla dzieci.
Wobec tego więc nie mieliśmy co dłużej tu robić, bo karczma już była pustynią.
Do Ruszpolyany zostawało jeszcze jakich piętnaście kilometrów wcale już wygodnej drogi wiejskiej, więc nie było obawy, aby noc nas zaskoczyła gdzieś w polu, mimo znacznie już wolniejszego tempa pochodu.

116